Nowy numer 19/2024 Archiwum

Umarła rodzina, niech żyje rodzina

Jesteśmy zaproszeni, by nie zamykać się w pogańskim ze swej natury nurcie „familizmu”. W dobie rosnącej mobilności, a zwłaszcza migracji, coraz częściej będziemy się mierzyć z koniecznością „przekraczania” rodziny rozumianej przez więzy krwi.

Wielkimi krokami zbliża się nasze narodowe święto. Bynajmniej nie chodzi jednak o święto Konstytucji 3 Maja, a o Wielkie Narodowe Grillowanie. Niespecjalnie mnie to oburza, bo w końcu takie grillowanie (a pogoda ma w tym roku sprzyjać) to okazja do spędzenia wspólnego, często rodzinnego czasu na świeżym powietrzu. Czas dla rodziny to dla wielu z nas prawdziwe święto! Mam jedynie obawę, że to świętowanie zostanie bezsensownie utopione w morzu piwa i innej wódki. Tym bardziej, że sieci handlowe ruszyły z zabójczymi promocjami.

Ktoś, kto wymyślił świąteczne promocje na alkohol, zasługuje na odrębny krąg piekła. Ale to historia na inną opowieść. Dziś w ramach mojej wielkanocnej serii, w której mierzę się z rozumieniem podstawowych pojęć, chciałbym pochylić się bowiem nad, no właśnie, rodziną. Punktem wyjścia do rozważań niech będą opublikowane niedawno wyniki badań, przeprowadzonych wśród najmłodszych Polaków w wieku 18-25 lat. Badacze spytali respondentów, co jest ich życiowym priorytetem. Przez lata na pierwszym miejscu zawsze znajdowała się rodzina. Tymczasem tzw. „zetki” za swój najważniejszy priorytet uznały... samorozwój. Rodzina spadła na czwarte miejsce, za przyjaciół i zdrowie.

Z różnych stron popłynęły wręcz katastroficzne komentarze. Jak to tak? Przecież rodzina to podstawowa komórka społeczna, „rodzina Bogiem silna”, etc. Osobiście martwi mnie ta fiksacja młodych na punkcie samorozwoju, bo to strasznie indywidualistyczne, zwłaszcza dla pokolenia, które podobno miało być bardziej wspólnotowe. Ale z tego spadku rodziny w tym zestawieniu paradoksalnie się cieszę. Dlaczego? Bo Polacy przez wiele lat opowiadali na prawo i lewo „rodzina, rodzina, rodzina”, ale więcej było w tym rytuału niż rzeczywistości. Gdybyśmy bowiem spytali 30-, 40-, a nawet 50-latków, którzy hołubili rodzinę w deklaracjach, ile czasu na nią rzeczywiście poświęcają, wyszłoby, że realnie rodzina jest poza pierwszą trójką priorytetów. Może więc najmłodsze pokolenie Polaków wreszcie nie czuje potrzeby, żeby w badaniach udawać.

To dobra okazja, abyśmy także w Kościele przepracowali sobie temat rodziny. Być może w tej tradycyjnie rozumianej rodzinie kryje się coś, co niespecjalnie ma wiele wspólnego z chrześcijaństwem? Pozwól, Droga Czytelniczko i Drogi Czytelniku, że przywołam fragment filmu „Szukając siebie” z niezapomnianym Seanem Connerym. W finałowej scenie Connery, grający zaawansowanego już w latach pisarza, odczytuje fragment opowiadania napisanego przez jego przyjaciela, nastoletniego chłopaka, wychowanego w biednej dzielnicy. Opowiadanie nosi tytuł „Utrata rodziny” i rozpoczyna się następującymi słowami:

„Utrata rodziny zobowiązuje nas do znalezienia naszej nowej rodziny. Rodziny, z którą nie łączą nas więzy krwi, ale rodziny, która może stać się naszą krwią. Pytanie, czy będziemy mieli w sobie mądrość, aby otworzyć drzwi dla tej nowej rodziny.”

To oczywiście tylko wymyślone, filmowe słowa. Odkrywają one jednak w moim odczuciu bardzo ważną prawdę o tym, czym dla chrześcijanina jest rodzina. To nie (tylko) wąska wspólnota krwi. Zresztą Pan Jezus na kartach Ewangelii kilkukrotnie próbował pokazać, że zaprasza nas do przekroczenia tego pogańskiego myślenia o wsobnym kulcie rodziny. Nie oznacza to, że mamy zanegować tradycyjną rodzinę i zastąpić ją jakimiś kibucami. Bynajmniej. Jesteśmy jednak zaproszeni, by nie zamykać się w pogańskim ze swej natury nurcie „familizmu”, gdzie rodzina potrafi być zasłoną dla zakrycia różnych brzydkich spraw – zarówno w ramach stosunków wewnątrzrodzinnych, jak i w relacji z otoczeniem.

Wydaje mi się to niezwykle istotne nie tylko dlatego, że „moje” dzieci (w cudzysłowie, bo przecież w jakimś sensie otrzymałem je od Boga jedynie w swoistą dzierżawę) za kilka lat opuszczą „moją” rodzinę i stworzą nową, tak jak i ja przed laty zostawiłem rodzinny dom, aby zbudować od nowa obecny. Powinniśmy mieć bowiem świadomość, że w dobie rosnącej mobilności, a zwłaszcza migracji, coraz częściej będziemy się mierzyć z koniecznością „przekraczania” rodziny rozumianej przez więzy krwi. Czy 80-letnia samotna sąsiadka nie może stać się w jakimś sensie naszą nową babcią? Albo czy młoda Ukrainka z dziećmi, która straciła męża na wojnie, nie może się dla części z nas stać nową córką? Czy nie pobrzmiewają w tym czasem słowa Jezusa, który obiecywał, że możemy otrzymać stokroć więcej domów, braci, sióstr, matek, dzieci...

Jednocześnie nie jest to powód, aby całkiem zapominać o tradycyjnej rodzinie. Ona wciąż ma sporą wartość, choć niekoniecznie tylko tam, gdzie ją dostrzegamy. Rodzina jest bowiem chyba ostatnio wspólnotą, której nie wybieramy, na którą w jakimś sensie jesteśmy skazani. Nawet jeśli nie lubimy ciotki, kuzyna czy szwagierki, musimy się uczyć, jak z nimi być, choćby podczas rodzinnego grilla, czego wszystkim na te najbliższe dni życzę. Najlepiej bez morza alkoholu.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

dr Marcin Kędzierski

adiunkt w Kolegium Gospodarki i Administracji Publicznej Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Polskiej Sieci Ekonomii, współzałożyciel Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego. Prywatnie mąż i ojciec sześciorga dzieci.

Zamieszczone komentarze są prywatnymi opiniami ich autorów i nie odzwierciedlają poglądów redakcji