Ameryka płonie, ale kto podłożył ogień? Łukasz Adamski o filmie "Civil War"

Łukasz Adamski

|

Gość Niedzielny

publikacja 17.04.2024 10:23

"Civil War" jest sprzedawany jako prorocze dzieło o upadku USA. Nic bardziej mylnego. To wtórna i dosyć banalna przypowieść, która pokazuje, że Brytyjczyk Alex Garland nie rozumie albo nie chce zrozumieć, co trawi duszę Ameryki. Jest to natomiast solidne kino akcji, które z jednego powodu jest bardzo dziś potrzebne Amerykanom. Jaki to powód?

Ameryka płonie, ale kto podłożył ogień? Łukasz Adamski o filmie "Civil War" Materiały prasowe

Stany Zjednoczone Ameryki są pęknięte politycznie, jak nigdy wcześniej? Na pewno są pogruchotane w inny sposób niż w czasie wojny w Wietnamie czy afery Watergate. Pokolenie rewolucji ‘68 roku ostatecznie wtopiło się w kapitalistyczną kontrrewolucję reaganizmu, ale ideologicznie przejęło campusy największych uniwersytetów. Dzisiejszy radykalizm na amerykańskiej lewicy jest konsekwencją tamtej rewolucji.

Jest też druga rebelia, która przyszła z niespodziewanej strony. To rebelia przeciwko establishmentowi, mająca twarz postmodernistycznej prawicy ze stemplem populistycznego trumpizmu. Człowiek-bizon, przewodzący atakowi na Kapitol 6 stycznia 2021, roku był obrazową zmianą paradygmatu siły napędowej amerykańskiej prawicy. To prawica eklektyczna religijnie, ideologicznie i społecznie. To już nie mesjanistycznie-neokonserwatywna (Bush) i ewangelicko-wolnorynkowa (Reagan) prawica. To prawica zatopiona z szalone teorie spiskowe, neopogańskie kulty i anarchistyczny nacjonalizm. Czy to oni dokonują w „Civil War” Alexa Garlanda secesji i wywołują wojnę domową? 

Zachowawcza wizja 

Garland, który wcześniej ciekawie dotykał etycznych rozterek transhumanizmu w „Ex Machinie” (2014) i przedawkował feministyczną łopatologię w formalnie interesującym body horrorze „Men” (2022), tym razem zagrał mocno zachowawczo. Jego opowieść o korespondentach wojennych w pogrążanej w wojnie Ameryce mogła być próbą lustracji mediokracji w czasach jej ostatecznej erozji. Zamiast tego jest „Civil War” relacją z wojny, której przyczyn nie znamy. Akcja tego filmu mogłaby rozgrywać się w każdym innym zakątku globu. W Strefie Gazy i w Kijowie. W Afryce i Ameryce Południowej.  

Dowiadujemy się w prologu tylko tyle, że prezydent USA (Nick Offerman, który, swoją drogą, grał niekonwencjonalnego geja trumpistę w postapokaliptycznym „The Last Of Us”) rzuca ostateczne wyzwanie dwóm oderwanym stanom - Teksasowi i Kalifornii. Nie wiemy, dlaczego oba stany (przy wsparciu Florydy) nie chcą być już zjednoczone z resztą kraju. Gdyby chodziło o rządzone przez Republikanów Teksas i Florydę, które pod koniec zeszłego roku poszły na ostry spór z administracją Joe Bidena (pojawiły się nawet rytualne nawoływania do oderwania się Teksasu od USA) w kwestii walki z nielegalną imigracją, moglibyśmy podejrzewać, jakie są źródła wojny. Garland dorzuca jednak do rebelii lewicową Kalifornię. Po co? Moim zdaniem, by zmiękczyć ideologiczną i polityczną wymowę „Civil War”. Tyle, że bez jakiegokolwiek wytłumaczenia, jaka to idea połączyła najbardziej obyczajowo progresywny stan USA i najbardziej konserwatywny, wisimy w kompletnie oderwanej rzeczywistości, która nie pozwala nam uwierzyć w mroczne proroctwo Garlanda. 

Wojna bez przyczyny

Wpadamy zamiast tego w sam środek opowieści o wojnie zbuntowanych stanów pod godłem Western Forces (WF) z USArmy i obserwujemy ją oczami korespondentów wojennych. Kirsten Dunst wciela się w weterankę zawodu o imieniu Lee (tak samo, jak legendarna Elizabeth „Lee” Miller fotografującą II wojnę światową), która wraz reporterem Reutersa (Wagner Moura) jedzie do Waszyngtonu w nadziei na wywiad z oderwanym od rzeczywistości prezydentem USA, nie chcącym zauważyć, że przegrał wojnę. Przez zrządzenie losu biorą na pokład swojego SUVa zapatrzoną w Lee adeptkę fotografii wojennej Jessie (Cailee Spaeny) oraz starego i legendarnego fotografa z „New York Timesa”, Sammy’ego (Stephen McKinley Henderson). „Civil War” pokazuje ich drogę przez płonącą Amerykę. Można się było spodziewać, że będzie to kolejna z serii opowieści o końcu świata, które zintensyfikowały się w kinie postpandemicznym, ale też widzieliśmy go kilkanaście lat temu w „Ludzkich dzieciach” Alfonso Cuarona.

Tyle, że motyw upadłego zachodniego świata z jungowskim cieniem napędzającym bohaterów jest stałym elementem postapokaliptycznego kina o zombie, które Alex Garland już przecież eksploatował w scenariuszu do świetnego „28 dni później” (2002) Danny’ego Boyle’a, a potem do masowej wyobraźni wprowadzili go twórcy jednego z najpopularniejszych seriali w historii telewizji „The Walking Dead” (2010-2022), którzy motyw stworzony przez Georga A. Romero w 1968 roku obudowali ciekawymi socjologiczno-egzystencjalnymi rozważaniami. Jak ludzie zachowują się w sytuacji krańcowej? Jak formuje się oddolnie społeczeństwo uzbrojone po zęby (jak Amerykanie), gdy zabraknie kontroli władzy? Jak odbudować wspólnotę po bratobójczej wojnie w świecie, gdzie prezydent USA nie ma twarzy jednoczącego naród Abrahama Lincolna? To ciekawe pytania, na które Garland odpowiadać nie chce. Nie daje nam nawet pesymistycznej myśli z produkowanego przez małżeństwo Obamów apokaliptycznego „Zostaw świat za sobą” (2023), mówiącej, że czasami za wojną stoi chaos, a nie żaden demiurg. 

A więc typowa przypowieść o koszmarze wojny domowej? Też nie, bo brytyjski reżyser, który wziął się za pokazanie amerykańskiego upadku, nie stosuje nawet najbardziej typowego dla opowieści o bratobójczej wojnie motywu rozdartej rodziny, tudzież społeczności. Zamiast tego skupia się na pracy fotoreporterów, którzy do tej pory fotografowali wojny Amerykanów na Bliskim Wschodzie i dżungli, a teraz kierują aparat na ulice swoich miast. Wielu zachwyconych filmem krytyków podkreśla, że Garland składa hołd wojennym korespondentom, których rola dziś jest przecież inna niż jeszcze dekadę temu. To archaizm w czystej postaci. Wojnę na Ukrainie czy w Strefie Gazy obserwujemy dziś przecież głównie na filmikach w mediach społecznościowych. One w „Civil War” nie istnieją. Są oni - hamletyzujący fotoreporterzy wyjęci z kina…no właśnie. Oni są wyjęci z jednego konkretnego filmu. 

Salvador bis 

Ten film nakręcił w 1986 roku Oliver Stone. Akcja toczyła się nie w USA, ale w Salvadorze w czasie 12-letniej wojny domowej (1979-1992).  Zblazowanego i cynicznego fotoreportera wojennego gra tam James Woods, a w fanatycznie oddanego swojej misji zrobienia „tego jednego zdjęcia” wciela się John Savage. Garland inaczej mebluje relacje Lee i Jessie, ale oboje wpisują się w schemat z „Salvadoru” oraz innych filmów z wyrazistymi postaciami fotoreporterów, mających etyczne rozterki „czy robić zdjęcie umierającemu koledze”.  „Wszyscy jesteście tacy sami!” -mówi w pewnym momencie gorzko popieranym przez siebie lewicowym partyzantom fotograf grany przez Woodsa. Stone w jednej scenie pokazuje koszmar każdej wojny domowej, w której niewinność traci każdy i nikt ostatecznie jej nie wygrywa.

Garland przez cały film pokazać tego nie potrafi, choć w finale widzimy totalną „rozwałkę” Kapitolu, który łączył Amerykanów przed 6 stycznia 2021 roku. W jednej, znakomitej zresztą dramaturgicznie, scenie brytyjski filmowiec orbituje nieco wyżej, gdy główni bohaterowie natykają się na samozwańczą milicję przypominającą alt-prawicową paramilitarną organizację Proud Boys, której członkowie szturmowali Kapitol z trumpowskim hasłem MAGA trzy lata temu. Umundurowani „patrioci”, na czele ze znakomitym w epizodzie Jessie Plemonsem, trzymają na muszce grupę fotoreporterów, stojących nad dołem z zasypywanymi wapnem zwłokami. Ci muszą odpowiedzieć, z jakiej części USA pochodzą i czy mogą się nazwać „prawdziwymi Amerykanami”. Zła odpowiedź oznacza śmierć w dole, jaki Amerykanie widzą tylko w CNN i History Channel. W tej jednej scenie Garland sugeruje nam, o co toczy się wojna. Te kilka minut wzbijają „Civil War” w mojej ocenie o jeden poziom wyżej. Z niezłego filmu staje się on filmem dobrym. I potrzebnym. 

Archaiczny romantyzm

Jest „Civil War” filmem wtórnym, momentami efekciarskim i w gruncie rzeczy banalnym. Nie potrafię go jednak nie polecić z jednego prostego powodu. Bardzo możliwe, że ten film zmieni w USA czyjąś percepcję świata. Unikający opowiadania się wprost po jednej ze stron Garland chce Amerykanom pokazać, jak wyglądałaby wojna na ich własnym terytorium. Pokazuje to narodowi, który od czasu Wojny Secesyjnej nie doświadczył na swoim terytorium ogólnonarodowego konfliktu zbrojnego.  W latach 80-tych tego samego zabiegu użył wiecznie niepoprawny hollywoodzki prawicowiec John Milius, pokazujący w „Czerwonym Świcie”, jak wyglądałaby inwazja komunistów na terytorium USA. W dzisiejszych realiach nikt takiej inwazji na terytorium USA by nie dokonał (poza Chińczykami - stąd remake filmu Miliusa w 2012 roku, gdzie Sowietów zastąpili właśnie Chińczycy), ale wojna między coraz bardziej spolaryzowanymi politycznymi plemionami podburzanymi przez dyktaturę mediów społecznościowych już tak niemożliwa nie jest.

„Civil War” może być więc lustrem, w jakim się przejrzą rozpaleni do czerwoności Amerykanie nienawidzący Bidena albo Trumpa. Nienawidzący liberałów, albo konserwatystów. Nienawidzący prawackiego Teksasu, albo lewackiej Kalifornii. My mamy wojnę za naszą wschodnią granicą i jej ofiary widzimy od dwóch lat blisko siebie. Amerykanie mają komfort oglądać ofiary tylko w telewizji i w mediach społecznościowych. Według Garlanda również na zdjęciach fotoreporterów.  Niech mu będzie. To uroczy choć archaiczny romantyzm, choć jego film jest w finale nieznośnie nihilistyczny. Ten nihilizm jednak przeraża i może kogoś ocuci. 

Ameryka płonie, ale kto podłożył ogień? Łukasz Adamski o filmie "Civil War"


 

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?